We dwoje do nieba?

Ocena: 0
2356

Mechanizm nadkontroli nad małżonkiem jest bowiem nagminną tendencją we wzajemnych relacjach.

Mogłabym być naprawdę szczęśliwa, gdyby mój mąż zechciał spędzać ze mną czas. Gdyby mnie naprawdę kochał, jak to twierdzi, nie spędzałby tyle czasu w pracy. W narzeczeństwie nie chciał mnie odstąpić na krok. A teraz jest 12 godzin poza domem. Dzwonię do niego i pytam, kiedy wróci, a on mi zarzuca, że go wiecznie kontroluję. A kiedyś był to dla niego przejaw mojej miłości. Skąd mogłam wiedzieć, że się tak zmieni po ślubie? Powtarza się historia z mojego domu rodzinnego, kiedy ojca stale nie było w domu a mama na niego czekała. Mam tego dość.

Zachowajmy zasadę otwartości. Zapytajmy: Co by było, gdyby to mąż miał rację – gdyby go Pani kontrolowała?

Mechanizm nadkontroli nad małżonkiem jest bowiem nagminną tendencją we wzajemnych relacjach. Kiedy w małżeństwie pojawia się sytuacja kryzysowa, podświadomie zaczynamy kontrolować i wychowywać współmałżonka. Doskonale wiemy, co on powinien. Pragniemy wpoić mężowi nasze „nieodzowne” zasady albo domagamy się od żony, żeby była taka jak w narzeczeństwie. Bo taka była wtedy cudowna, czyli np. bezkrytyczna. Niestety iluzje, wersja eksportowa narzeczonych to jedno, a kolejne odsłony małżonków – to drugie.

Zgodzi się Pani ze mną, że każdy związek traci ze swojego uroku, także z naszej winy. Bo chcemy spełnić marzenie, aby ta druga osoba była „lekiem na całe zło”. A drugi człowiek nie zapełni naszych wszystkich ran. Doda jeszcze swoje. A mówiąc precyzyjnie, dokładniej otworzy nasze rany. Czasem jeszcze posypie je solą.

To niezwykłe, że spośród tylu kandydatów na męża, dziewczyna wybiera zazwyczaj tego, który jest podobny do jej ojca. Jakby chciała jeszcze raz odtwarzać historię ze swojego domu rodzinnego. Często pytałem w poradni, jak to się stało, że Pani wybrała sobie tego „okropnego” człowieka za męża? Co ciekawe, nawet w kolejnych małżeństwach kobiety wybierają partnera, który pozornie jest zaprzeczeniem poprzedniego, a faktycznie okazuje się dokładnie taki sam, jaki był ojciec czy pierwszy mąż. Ludzie mający kilka rozwodów, kilka małżeństw odgrywają z kolejną osobą w kółko tę samą historię.

Wniosek, który mi się nasuwa: każdy z nas powinien uporządkować w sobie problem z dzieciństwa czy z okresu dojrzewania. Problem jest bardziej w nas niż w drugiej osobie. Może nie trzeba będzie zmieniać małżonka czy charakteru małżonka, kiedy zmienimy samych siebie. W ten sposób małżeństwo stanie się dla nas drogą do doskonałości. Drogą do nieba. Małżonek, jakiego mamy, jest dla nas zwykle najlepszy. Nie dla wygody. Ale najlepszy dla osiągnięcia nieba.

ks. Marek Kruszewski
Idziemy nr 41 (370), 7 października 2012 r

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ: